W tym artykule pokazałam kredki, które dla wielu są poza zasięgiem ze względu na cenę. Proponuję, byśmy darowali sobie dyskusję pt. “No, NIEKTÓRYM to się powodzi…” oraz “PRAWDZIWY artysta nawet złamanym ołówkiem za 3 zł potrafi stworzyć dzieło”, ponieważ każdy sam powinien zdecydować, na co chciałby wydać swoje pieniążki. A recenzje takie jak moja potraktujcie jako źródło ciekawych informacji i pomoc w podjęciu decyzji, a nie powód do rozpaczy, dobrze? 🙂

Wiosna to jest fatalny czas na rysowanie.

Wieczory są krótkie, a walące w okna słońce wpędza Cię w poczucie winy, że siedzisz w domu przy biurku. Oczywiście możesz spróbować tworzyć w plenerze pod warunkiem, że nie masz alergii lub jakimś cudem jest ci wygodnie na mokrej trawie między psimi kupami. Ja bardzo tęsknię za sweterkowymi, jesiennymi popołudniami, grzaniem dłoni na kubku z herbatą i najbardziej inspirującym widokiem z okna, jaki sobie można wymarzyć. Jest jednak coś, co osłodziło mi znienawidzoną wiosnę – nowy komplet kredek! 120 kolorów szczęścia. Są tak piękne, że aż szkoda mi coś nimi robić, by nie zniszczyć. W tej notce pokażę Wam, jak się nimi rysuje i czym różnią się od “zwykłych”. A zatem…

Jak rysują dobrej jakości kredki?

W tytule zaznaczyłam cenę moich kredek po to, żeby być bardziej chwytliwy (wybaczcie, to zboczenie zawodowego marketingowca), ale w rzeczywistości miałam na myśli po prostu kredki profesjonalne, w dużej liczbie kolorów. Niekoniecznie muszą kosztować tyle co te moje, choć zazwyczaj właśnie tyle trzeba na nie wydać. Ja mam komplet Polychromos i to o nim dziś będę opowiadać. O innych rodzajach wypowiadać się nie mogę, ponieważ nie miałam ich w rękach. Jeżeli znacie sensowne recenzje innych profesjonalnych kredek, to koniecznie podlinkujcie mi w komentarzu. Jak mówiłam, moje kredki to komplet Faber Castell Polychromos 120 kolorów (do kupienia ). Są z linii zielonej, czyli tej przeznaczonej dla profesjonalistów. Normalnie kosztują 765 zł, ale teraz jest na nie promocja i kosztują 565 zł. Nie mam pojęcia, ile potrwa, ale jeżeli jesteście zainteresowani, to oczywiście mogę o to zapytać.

Od dawna “polowałam” na profesjonalne kredki w ogromnej liczbie kolorów. Myślałam m.in. o Prismacolor, jednak ostatecznie zdecydowało przyzwyczajenie i zaufanie do tego, co już znam. zaopatruje mnie już od dawna i jak dotąd wszystkie produkty mi bardzo pasowały. No i jeszcze powiem Wam, że genialnie wyglądają ułożone na półce kasety o takiej samej wielkości i rodzaju wykończenia. Moje biurko wygląda, jakby należało do zawodowca! 🙂

Ale wróćmy do kredek.

Pewnie to wiecie (choć staracie się wyprzeć ze świadomości), ale dobrej jakości kredki nie sprawią, że nagle zaczniecie rysować genialnie. W rękach kogoś, kto nie radzi sobie nawet z ołówkiem, nie dokonają cudu. Ale dla osób bardziej zaawansowanych różnica miedzy profesjonalnymi a hobbystycznymi będzie już znacząca. Pierwszą rzeczą, jaka przychodzi do głowy, jest pigmentacja. To oczywiste, że w kredkach profesjonalnych jest ona bardzo dobra, ALE niektóre komplety za 50 zł też taką mają (sprawdzałam). Moim zdaniem dużo ważniejsze jest to, jak kredki zachowują się przy słabym nacisku. Chodzi o to, że za ich pomocą można pokryć dużą powierzchnię gładką warstwą koloru. Moje Polychromos bardzo dobrze się blendują zarówno ze sobą jak i z innymi. Ich rdzeń jest bardziej suchy niż inne kredki, jakie miałam i być może to to jest tajemnica tego, że dobrze się mieszają. Nie robiłam im crush testów, ale jak dotąd strugają się genialnie i żadna się nie połamała. Czytałam w różnych recenzjach, że biją tym na głowę inne zestawy. Ostatni aspekt to trwałość, choć ja akurat na to zwracam najmniejszą uwagę. Moje rysunki lądują w segregatorze i po kilku latach nie mam zastrzeżeń nawet do tych, które zostały wykonane tanim sprzętem.

Nim zaopatrzyłam się w kredki profesjonalne zrobiłam sobie mały research w Internecie. Okazało się, że królują moje Polychromos i słynne Prismacolor, o których pewnie słyszeliście. Niestety tych drugich nigdy nie miałam w ręce, dlatego mogę Wam jedynie podrzucić różne testy porównujące oba. Zobaczcie i (niestety obie recenzje po angielsku). Po długim buszowaniu w Google muszę stwierdzić, że Polychromos wygrywają rankingi. Ale teoria to jedno a praktyka drugie. Zobaczmy jak działają na konkretnym rysunku.

Dobra, to co by tu narysować…

O ile piąty sezon “Gry o Tron” mnie bardzo wynudził, o tyle szósty to lawina emocji! Pojawiło się obsesyjne wręcz uczucie narysowanie postaci z serialu. Kandydatkami były Melisandre (jej czerwone włosy na tle błękitnego śniegu!), Olenna Tyrel (wiecie, że wyglądają genialnie na szczegółowych rysunkach) i płomienno ruda Sansa. Jak zwykle odszukanie zdjęcia było bardzo trudne, bo chciałam, żeby było i ładne i dobrej jakości. Podczas poszukiwań przypadkiem natrafiłam na piękne zdjęcie grającej Sansę Sophie Turner:

The Edit Magazine, Kwiecień 2016

Piękne! Aktorka ma na nim dość dziwną minę, ale całość przypomina mi barokowy obraz. Fotografia ma kilka wad. Po pierwsze Sophie jest na nim niepodobna do siebie, więc tym bardziej na rysunku nie będzie jej można rozpoznać. Po drugie jej głowa jest odchylona do tyłu, więc ma zaburzone proporcje. Spodziewam się więc komentarzy, że na portrecie wygląda “jakoś dziwnie”. Ale to nic! Wolę rysować dla przyjemności niż dla komentarzy, bo wtedy wychodzi mi lepiej.

Rysunek postanowiłam wykonać na kartce do ksero, żeby sprawdzić, czy na zwykłym papierze też można stworzyć coś fajnego. Zdecydowałam także, że stworzę bardziej swobodny, artystyczny rysunek bez konturów zrobionych wcześniej ołówkiem. Kolejne prace postaram się stworzyć już bardziej zdjęciowo i starannie.

Krok po kroku: Portret Sophie Turner

Zaczęłam od kredki 131 Medium Flesh, ponieważ jest wystarczająco ciemna, by było coś widać, ale wystarczająco jasna, by zakryć później ewentualne błędy. Szkicowałam raczej “na oko”. Co jakiś czas mierzyłam odległości za pomocą kredki trzymanej w wyciągniętej przed siebie dłoni. W tej perspektywie broda jest prawie płaska, co powoduje pewien dyskomfort podczas rysowania, ale nie starałam się jej na siłę wydłużać. Nie musiałam mocno naciskać, by pigment chwycił się kartki, co jest bardzo ważne, ponieważ przy naciskaniu tworzą się dołki w kartce, które trudno potem pokolorować.

Kolejną kredką była 190 Venetian Red, która z czerwienią ma niewiele wspólnego. To po prostu ciemniejsza wersja poprzedniej. Odcień dobrałam patrząc na zdjęcie. Wybrałam taki, który najczęściej się na nim pojawiał i był w miarę neutralny. Ponownie rysowałam “na oko”. Uznałam, że i tak nie uzyskam podobieństwa, więc nie ma się co martwić. Na szkicu zaznaczyłam wszystko – cienie na szyi, pojedyncze pasemka włosów – ponieważ pomagały w łapaniu proporcji. Rysowałam na tyle delikatnie, żeby można było zawsze poprawić, gdy widziałam, że coś nie pasuje. W takim stylu rysowania dodatkowe kreski nie są błędem. Nie używałam ani razu gumki do mazania, ale czytałam , że wymazują się idealnie.

Kiedy dokładałam nowy kolor, starałam się go rozłożyć równomiernie. Sprawdzałam, czy gdzieś nie trzeba go dołożyć. Często kolory pojawiają się w nietypowych miejscach. Np. kiedy cieniowałam brwi Szarością Payne’a (181) dostrzegłam, że ten odcień przyda się także w tle, na włosach, na nosie i w kącikach ust. Od pewnego momentu porzuciłam szkicowanie kreską i zaczęłam szkicować plamą. Kreskowałam lekko ciemniejsze miejsca i omijałam jasne. Później brałam coraz bledsze kolory, a korzystając z dużego wyboru szalałam z wieloma odcieniami. Najbardziej cieszył mnie duży wybór naturalnych odcieni skóry, ale pamiętajcie, że z można sobie takie rozmieszać z brązu, różu bieli i pomarańczowego.

Na tym wybranym przeze mnie zdjęciu górne powieki były bardzo wyraziste, więc postanowiłam się na nich skupić w trakcie cieniowania. Oczy i usta są dość malutkie, dlatego właśnie takie starałam się odtworzyć. Jeżeli będziecie chcieli przerysować to samo zdjęcie, pamiętajcie, by nie starać się na siłę powiększać oczu i ust (no, chyba, że tworzycie ).

Niektóre cienie na zdjęciu były wyraziste (jak ten na nosie i brodzie), a niektóre bardziej miękkie. Mimo to oba rodzaje cieniowałam delikatnie warstwowo, ponieważ lubię nakładać kolor grubo i dokładnie. Nic nie stoi jednak na przeszkodzie, by zrobić większy prześwit! Wtedy zamiast miliona cienkich warstw można nałożyć kilka mocniejszych tak jak na moim rysunku w tle. Niedbałe kreski w tle podkreśliły gładkość twarzy.

Mój komplet kredek zawiera trzy odcienie metaliczne, które pięknie błyszczą. O ile złoto i srebro są częstym dodatkiem, o tyle miedziany brąz jest ciekawym bonusem. Przyznaję, że te kredki mają gorszą jakość niż pozostałe. Są słabiej napigmentowane, a kolory różnią się od tych na trzonku. Postanowiłam wykorzystać je do dekoracji, bo odróżniają się od reszty, gdy poruszamy rysunkiem. Narysowałam nimi kilka szczegółów w tle i wykończyłam wzory na bluzce. Na zdjęciu tego nie widać, ale na żywo bardzo ładnie się mieni.

Po stworzeniu tego rysunku mogę już z całą pewnością powiedzieć, że profesjonalne kredki to nie fanaberia tylko coś, co znacznie uprzyjemnia pracę. Zgadzam się, że nawet jednym, tanim ołówkiem można stworzyć coś wspaniałego, jednak cieszę się, że mam też dobre kredki. Takie, które podczas pracy mnie… nie denerwują. Jeden obrót w strugaczce daje mi ostry szpic, nic się nie łamie, a mieszanie kolorów jest bajeczne. Na pewno jeszcze nie raz skuszę się na coś o tak dobrej jakości :).

Dajcie znać, jakich kredek używacie i jakie chcielibyście mieć. Jeśli trafiliście gdzie na recenzję profesjonalnych kredek (np. Prismacolor), koniecznie wklejcie link w komentarzu! I pamiętajcie o tym, żeby dać suba na , bo opublikuję tam filmik, na którym porównuję kredki za 50 zł z kredkami za 700 zł. Prawdopodobnie postaram się przerysować dokładnie szczegółowe zdjęcie i jedną część wykonam tańszym kompletem, a drugą droższym. Bardzo ciekawi mnie, czy różnica będzie widoczna! Dla równowagi zamierzam zrobić także “cheap art supply challenge” czyli wyzwanie, polegające na narysowaniu czegoś fajnego tanimi akcesoriami. Znalazłam w rodzinnym domu swoje stare kredki, których pigmentacja i twardość jest na najniższej półce, jaką widziałam. Zobaczy jak mi wyjdzie!