Moja wyprawa do Nowej Zelandii wzbudziła wiele zainteresowania, dlatego opowiem o niej na blogu. Dziś dowiecie się, jakim cudem w wieku 24 lat udało mi się spełnić największe życiowe marzenie, jak to jest podróżować w pojedynkę na koniec świata i jakie problemy czekają po drodze.

Zawsze byłam marzycielką.

Miałam 12 lat, gdy po raz pierwszy obejrzałam “Władcę Pierścieni”. Zakochałam się w pięknych krajobrazach, opowieści o dalekiej podróży i małym hobbicie, który zmienił historię świata. Zaczęłam obsesyjnie marzyć o odwiedzeniu miejsca, w którym film został nagrany, a gdy dowiedziałam się, że to na drugim krańcu świata pomyślałam: “Taaa…, no to se pojechałam”. Mieszkałam wtedy w swoim małym rodzinnym mieście i miałam takie swoje ulubione miejsce, z którego widać góry. Często chodziłam tam na spacer, a słuchając soundtracku z “Władcy Pierścieni” oddawałam się marzeniom i robiłam zdjęcia. Tamtejsze widoki sprzyjają fantazjowaniu:

Tak się jednak mój los potoczył, że wywiało mnie z rodzinnej miejscowości. Najpierw trafiłam do Krakowa, a potem wezwała mnie Stolica. Zaliczałam staże (m.in. w Glamour), studiowałam i oczywiście pisałam bloga. Później oczywiście poszłam do pracy, a w międzyczasie pomagałam Rudej w prowadzeniu firmy. Mój blog przynosi mi pieniądze, a Ruda jest zdolną businesswoman, dlatego z czasem moje konto oszczędnościowe zaczęło rosnąć… Warto też dodać, że nie szczególnie interesują mnie modne rzeczy. Kosmetyki, ubrania, te wszystkie #must_have’y… to nie mój świat. Noszę wciąż te same ciuszki, maluje się kosmetykami, które dostałam. A dzięki współpracy z markami artystycznymi na brak akcesoriów do rysowania też nie narzekam. Nie bardzo mam na co wydawać pieniądze. Tak więcej udało mi się trochę odłożyć…

Rozsądek podpowiadał, żeby zachować oszczędności, ale serce krzyczało: “Baś, wiesz co z tym zrobić!”. W lipcu 2016 wypadają moje 25 urodziny, a ja bardzo chciałam spełnić swoje największe życiowe marzenie przed pierwszą ćwiartką. A zatem czas nadszedł! zdecydowałam: Lecę do Nowej Zelandi!

Niechętnie o tym wspominam, ale wiele osób powiedziało mi wtedy, żebym puknęła się w głowę. Wiedziałam, że muszę lecieć sama i że będzie to wyprawa ekstremalna, bo Nowa Zelandia to drogi kraj. Planowałam autostop i spanie w namiocie. Usłyszałam wtedy m.in.:

Naprawdę chcesz wydać tyle kasy na podróż? Nie lepiej to w coś zainwestować?

Chcesz spać pod gołym niebem i jechać stopem? Nie wytrzymasz!

I co Ty tam będziesz jadła? (pozdrawiam, Ciociu 🙂 )

A jak Cię okradną?

A jak się zgubisz na lotnisku?

A jak zgubisz paszport? (to zadzwonię do ambasady w Wellingon, bo sobie zapisałam do nich telefon!)

A musisz od razu na koniec świata lecieć? Przecież w Polsce masz takie same góry a nawet ładniejsze*

(*Z całym szacunkiem do ukochanego kraju, w którym się urodziłam, ale nie – nie są ładniejsze)

A może zaczniesz od jakiegoś skromniejszego miejsca? Słowacja może?

Na szczęście miałam też wokół siebie osoby, które mnie wspierały. Mama, Tata i Ruda mnie motywowali i dzielnie znosili moją ekscytację i odgrażanie się, że “Naprawdę to zrobię!”. Dziękuję, kocham Was bardzo!

Zaczęłam od skontaktowania się z , czyli osobą, która specjalizuje się w wyszukiwaniu tanich połączeń lotniczych. Zdecydowałam, że chcę odwiedzić Nową Zelandię latem, dlatego w grę wchodził przedział Listopad/Luty. Najkorzystniejsze bilety wypadły na Styczeń… czyli dokładnie na czas sesji egzaminacyjnej na studiach. Oznaczało to, że od razu po powrocie z wyprawy będę musiała wszystko na raz zaliczyć. Poniższy obrazek znaleziony na Kwejku nabrał dla mnie nowego znaczenia 🙂

Zwiedzenie Kraju Długiego Białego Obłoku w dwa tygodnie jest chyba niemożliwe (a ja nie jestem osobą, którą bawi siedzenie w hotelu), dlatego zdecydowałam się na miesięczną podróż. Dla mnie równało się to z brakiem zarobku w tym czasie. Podobno nie wypada rozmawiać o pieniądzach, ale wiem, że wielu z Was bardzo interesuje, ile wydałam. Nie widzę w tym nic złego. A zatem… z różnych przyczyn wyprawa kosztowała mnie 10 000 zł, ale da się to zrobić taniej.

Kiedy bilety były kupione, przyszedł czas na organizowanie wszystkiego. Na Facebookowej stronie znalazłam towarzysza podróży, który w tym samym czasie zamierzał włóczyć się po Nowej Zelandii. Umówiliśmy się na spotkanie w Auckland i przez kilka miesięcy czatowalismy ze sobą, żeby ustalić szczegóły (m.in. trasę, wynajęcie samochodu, noclegi). Od lata 2015 przygotowania pochłonęły całe moje życie. Obawiam się, że byłam trochę nieznośna dla rodziny i znajomych w tym czasie, bo nie istniał dla mnie inny temat niż Nowa Zelandia. Największe emocje przyszły w okolicy 6go Stycznia. Trzech Króli było dniem wolnym, więc miałam dużo czasu na myślenie. Zbyt dużo. Najpierw była euforia! Słuchałam soundtracku z “Władcy Pierścieni”, po raz setny przeglądałam nowiutki przewodnik, który dostałam w prezencie i spacerowałam po mieszkaniu tam i z powrotem nie mogąc doczekać się wyjazdu. A potem przyszła… panika!

Mała informacja dla podróżnych: Nowa Zelandia to kraj, który bardzo dobrze radzi sobie z imigrantami. Jeżeli tylko zaistnieje podejrzenie, że podróżny przybył w celach zarobkowych, nie zostaje wpuszczony na teren kraju. Dyskwalifikuje także podejrzany stan zdrowia, nerwowe zachowanie oraz posiadanie jakichkolwiek roślinek (fragment liścia na podeszwie buta się liczy). Jeśli chodzi o mnie… Jedynym dowodem na to, że nie zamierzam zostać w NZ na zawsze był mój bilet powrotny. Nie posiadałam rezerwacji hotelowych (bo nie zamierzałam z nich korzystać) ani swojej umowy o pracę w wersji angielskiej. Dodatkowo w sytuacjach stresowych zaczynam się zachowywać bardzo podejrzanie, a jak na złość tuż przed wyjazdem złapał mnie kaszel. Byłam więc idealną kandydatką do odesłania mnie tam, skąd przybyłam.

Tak więc dwie noce przed odlotem z nerwów nie spałam prawie w ogóle. W poniedziałek 11go stycznia wstałam bardzo wcześnie rano i wypiłam kawę w ciemnościach. To uczucie opuszczania domu jest nie do opisania. Wiedziałam, że przez najbliższy miesiąc nie będę miała miękkiego łóżka, dobrego jedzenia i wanny z ciepłą wodą. Wcale mnie to nie martwiło. Zarzuciłam na plecy 15 kg plecak, który był tak duży, że wyglądałam w nim jak mały hobbit. Powiedziałam sama do siebie: “I’m going on an adventure!” i zamknęłam za sobą drzwi.

Wyglądało to nieco inaczej niż na powyższym zdjęciu ;). Miałam podkrążone oczy i wyglądałam jak zombie. Ubrana na czarno jechałam sennym autobusem przez lodowatą Warszawę, a wokół mnie zaspani ludzie zmierzali do pracy. Stolica była szara i smutna tego dnia, a ja nie mogłam przestać myśleć o celnikach z NZ.

Na lotnisku Chopina się trochę uspokoiłam. Nadałam bagaż, a miła Pani w okienku powiedziała mi, że odbiorę go w Auckland. Ale to pięknie brzmiało! Byłam w terminalu dużo wcześniej, dlatego miałam sporo czasu na pisanie pamiętnika i picie kawy w papierowym kubeczku. Uwielbiam to!

Przed Nową Zelandią wydawało mi się, że samotna podróż na koniec świata jest bardzo trudna. Bałam się, że zgubię się na lotniskach albo, że czegoś nie zrozumiem i zapłacę karę. Dziś mam wrażenie, że to wszystko to pestka i organizacja podróży samolotem na inny kontynent jest dla mnie tak skomplikowana jak jazda pociągiem do Ciechocinka. Obawiam się, że dopóki sami nie spróbujecie, to mi nie uwierzycie, że to łatwe.

Do Nowej Zelandii leciałam z dwoma przesiadkami – przez Dubaj i Melbourne. Całość zajęła 30 godzin. Niektórzy pewnie się krzywią na myśl o tak długiej podróży, ale ja to kocham! Uwielbiam picie kawy na lotniskach, łapanie wi-fi w McDonalds, wrzucanie zdjęć na Facebooka, spacerowanie po strefie wolnocłowej i oglądanie rzeczy, których nie zamierzam kupić. Uwielbiam być w nocnym, sennym samolocie, gdzie ludzie biegają w skarpetkach i gapić się godzinami na chmury pode mną. Warto dodać, że leciałam linią Emirates, a to oznacza fantastyczny system rozrywki pokładowej oraz przepiękne i przemiłe stewardessy. Dostałam poduszkę, kocyk i gorący ręcznik. Z tym ostatnim nie bardzo wiedziałam, co mam zrobić, ale inni się tym umyli, więc ja też. Jedzenie też było fantastyczne!

Na pokładzie znowu dopadły mnie emocje. Czułam że jestem daleko od domu. Tak daleko jak nigdy wcześniej w życiu. Ponad chmurami wstawało właśnie słońce. Annie Lennox zaśpiewała mi w słuchawkach „What can you see on the horizon?”, a ja w przypływie emocji odpowiedziałam jej (na głos, a jakże!):

– I see the Light, Annie!

Nad Australią mój organizm zaczął wariować. Nie wiedziałam gdzie jestem, jaki jest dzień i która jest godzina. Wyleciałam z Warszawy o 13, a po 5 godzinach była 22. O 1 w nocy wyleciałam z Dubaju, a po trzech kolejnych wzeszło słońce. Szaleństwo.

Lądowanie w Auckland było najlepszym lądowaniem mojego życia. Samolot walnął o asfalt jak nigdy przedtem. Normalnie zaczęłabym się cieszyć już wtedy, ale czekała mnie jeszcze kontrola celna. Jak wspominałam, do tego kraju prędzej wniesiesz naładowanego kałasznikowa niż banana. Serio. Znajomy, który mieszka w Auckland powiedział mi, że osobiście zna kilka przypadków cofnięcia ludzi z granicy. Zatem chyba rozumiecie mój stres? Psy przeszukały moje bagaże, żeby wykryć świeże jedzenie, celnicy zeskanowali mi włosy w poszukiwaniu robaków i sprawdzili podeszwy butów. Miły Pan zapytał czy planuję zostać w Nowej Zelandii (“No co Pan! Kto by chciał tu mieszkać!”), a kiedy pokazałam mu bilet powrotny i pieniążki na pobyt, wpuścił mnie!

Kiedy wyszłam z lotniska, uderzył mnie zapach tropikalnego, słodkiego powietrza. Chwilę później zobaczyłam swój pierwszy wschód słońca w Nowej Zelandii (to ten na zdjęciu powyżej).

“No more darkness, no more night

Praise the Lord – I saw the Light!”

Byłam wtedy na jet lagu i nie docierało do mnie, że to wszystko prawda. Mimo wszystko poleciały mi łezki wzruszenia. A potem kolejne, gdy jadąc autobusem na horyzoncie zobaczyłam SkyTower, która nawiedzała mnie w snach od lat. Wierzch mojej dłoni był rozdrapany do krwi, bo stale szczypałam się, by sprawdzić, czy śnię. Jeszcze przez kilka najbliższych dni budziłam się spanikowana, że to wszystko to tylko przywidzenie. Każdej nocy miałam sen, że wróciłam do zimowej Polski. To takie dziwne – zazwyczaj zasypiam w Polsce, a Nowa Zelandia to sen. Tym razem było na odwrót. Często budziłam się z krzykiem i pytałam gdzie jestem.

– W Nowej Zelandii, Basiu.

– Na pewno?

– Na pewno.

W centrum Auckland byłam o 6 rano. Miasto budziło się do życia. Było niezwykle świeże i piękne. Szklane wieżowce, palmy, czyste ulice. Jakbym trafiła do gry komputerowej! Wciąż byłam w szoku, że jest lato, bo dwa dni wcześniej chodziłam w zimowej kurtce i przytulałam się do kaloryfera (pamiętacie, gdy było – 20 stopni?).

Pierwszym celem było SkyTower. Na szczycie wieży po raz kolejny się rozpłakałam ze szczęścia, bo widok był taki:

Tak nieprawdopodobnie piękny, że nie mogłam uwierzyć, że jest prawdziwy. Auckland to jedno z miast, które leżą najdalej od Polski. Gdziekolwiek bym się ruszyła, zaczęłabym się zbliżać do domu. Korzystając z tego, że na wieży było wi-fi czatowałam chwilę z przyjaciółmi i rodziną. U nich była 21, u mnie – 9 rano. Dostałam od nich tak wielkie wsparcie, że nie mogłam opanować emocji. Pisali jak bardzo są ze mnie dumni, udostępniali moje posty na Facebooku. Naprawdę trudno opisać uczucia, jakie mi towarzyszyły tego dnia. Mogłam już tylko usiąść, podziwiać widok i powtarzać sobie: “Tak, Basiu, naprawdę tu jesteś. Zrobiłaś to!”.

Powyższy uśmiech nie schodził mi z twarzy przez cały miesiąc.

Wyobraźcie sobie, jak czuje się ktoś z lękiem wysokości (ja) na wysokości 200 metrów na szklanej podłodze.

Panoramę miasta podziwiałam także z Góry Eden czyli całkiem ładnego wulkanu. Chciałam jeszcze pozwiedzać, ale zasnęłam na ławce w parku, bo dopadł mnie jet lag. Sen dokończyłam w hostelu z widokiem na SkyTower i wielkiego Mikołaja (wyglądał śmiesznie w tym klimacie). W pokoju spało 16 osób, z czego 8 na dziko ( 😉 ).

Tak mniej więcej minęła mi podróż i pierwszy dzień. Jeśli macie jakieś pytania, to śmiało piszcie w komentarzach. Chętnie pomogę tym, którzy sami planują podróż lub ulżę ciekawskim. Za niedługo opowiem Wam, czy to wszystko się opłaciło (choć pewnie już się domyślacie). A w kolejnych notkach zabiorę Was do Hobbitonu, Mordoru i w wiele innych miejsc.