W Pamiętnika z Podróży czytaliście o tym, jak przebiegała organizacja wyprawy życia oraz jak to jest jest dotrzeć samemu na koniec świata. Dziś opowiem Wam o przemierzaniu Wyspy Północnej – zabieram Was do Hobbitonu i Mordoru!

Wokół mnie padał śnieg, a ja siedziałam na podłodze płacząc, że to było zbyt piękne, żeby mogło być prawdzie. Byłam w Polsce, a wyprawa do Nowej Zelandii okazała się tylko snem. Wrzasnęłam z żalu…

… budząc samą siebie i przy okazji kilka osób wokół mnie. Otaczały mnie łóżka piętrowe, a za oknem były wieżowce, palmy i wielki Święty Mikołaj.

– Gdzie ja jestem?

– W Auckland… – odpowiedział zaspany głos. – Śpij, jest 5 rano.

Aha.

Z Auckland wyruszyliśmy na północ wynajętym samochodem. Jazda nie po tej stronie co trzeba (ruch lewostronny) jest dziwna, ale da się przyzwyczaić. W drodze do Bay of Islands zgarnęliśmy jeszcze jedną osobę, która dzieliła z nami koszty benzyny. Trasa była cudowna! Słuchaliśmy muzyki z “Władcy Pierścieni”, a za oknem przesuwały się zielone pagórki, które bardzo przypominały te z Shire. Byłam senna, ale nie dało się spać, bo widoki były tak piękne, że nie chciałam ich przegapić. Długie godziny w samochodzie upływały miło, bo cieszyłam się latem, pogodą i beztroską. Nadal nie mogłam uwierzyć, że jestem w Nowej Zelandii i musiałam to sobie powtarzać na głos. W końcu dotarliśmy do Bay of Islands, a ja zaliczyłam pierwszą w życiu kąpiel w oceanie! Zatoka Wysp to przepiękne miejsce. Koniecznie je sobie wygooglujcie :).

W drodze powrotnej zahaczyliśmy o supermarket (Countdown – jeden z tańszych). Dostałam ataku histerycznego śmiechu, gdy zobaczyłam że bułka (sucha, bez ziarenek i innych bajerow) kosztuje w przeliczeniu 5 zł a butelka wody – 12 zł. Bardzo śmieszne, naprawdę… Tak więc moja dieta przez miesiąc składała się z chleba tostowego (po dolara) i dżemu (po dwa dolary i pięćdziesiąt centów). Posiłek był urozmaicony, bo raz miałam dżem porzeczkowy, raz brzoskwiniowy, raz owoce leśne… Po kilku dniach zaczęłam jeść niemal po królewsku, bo dostałam w prezencie plastikową łyżkę, nóż i widelec, więc mogłam wreszcie sobie ten chleb tym dżemem posmarować (wcześniej po prostu maczałam).

I w tym miejscu chciałabym najmocniej na świecie podziękować sieci Burger King za long black coffee za 1,50 $ oraz Dominos za pizzę po 5$. Jesteście super! Życie naprawdę jest piękne.

Zbliżał się wieczór, a my poszukiwaliśmy pola namiotowego, na którym byłby prysznic. Po długich poszukiwaniach (Wiki Camps pomaga) znaleźliśmy idealne miejsce i rozbiliśmy namiot. Oprócz nas był tam także 20letni barista ze Stabucksa i 23letni kwiaciarz (obaj z Chicago) i wielu 19letnich Niemców. Wszyscy byli w Nowej Zelandii od kilku miesięcy i planowali zostać dłużej. Większość młodsza ode mnie! Pomijając fakt, że czułam się staro, ta sytuacja mnie powaliła. Co ja robiłam ze swoim życiem jak miałam 19 lat? Bo na pewno nie podróżowałam przez 3 miesiące po Nowej Zelandii!

Mieliśmy gitarę i ognisko. To niesamowite przeżycie śpiewać “I see Fire” w Nowej Zelandii! Świeciły nad nami południowe gwiazdy, a wokół zielone pagórki zanikały w mroku. Tuż obok pola namiotowego były jaskinie, w których nocą można oglądać świetliki. Wygląda to genialnie! Jeśli ktoś był w kinie w Złotych Tarasach, to pewnie kojarzy sufit z lampkami led. Świetliki w jaskini świecą dokładnie tak intensywnym światłem. Tylko, że to światło jest zielone! Mojemu aparatowi nie udało się tego uchwycić na zdjęciu, ale wygląda to . Jak w Skyrim!

Noc była twarda, zimna i wilgotna, bo nasz namiot nie miał tropiku i zalała nas rosa. Nie śniłam o powrocie do Polski, bo nie spałam prawie w ogóle. (Mamo, dziękuję, że przed wyjazdem spakowałaś mi kocyk! W Nowej Zelandii filozofia “Weź, bo na pewno się przyda” sprawdza się jak nigdzie indziej) Rano poszliśmy wziąć prysznic. Okazało się, że jest to kurek z lodowatą wodą… na środku parkingu. Przebrałam się w kostium kąpielowy i umyłam się w lodowatej wodzie zaliczając pierwsze w swoim życiu Ice Bucket Challenge. Kto mył długie włosy w lodowatej wodzie ten wie jakie to… hmm orzeźwiające. Ja jednak nie narzekałam, bo tego dnia czekał na mnie…

Hobbiton!

Droga do Shire wiedzie przez zielone pola pełne owieczek. Puściliśmy w samochodzie “Concerning Hobbits”, a ja dałam się ponieść. Leciały mi łezki wzruszenia. Później doznałam już absolutnej histerii. Płakałam ze szczęścia i jednocześnie wydobywałam z siebie śmiech niedowierzania. (Przewodniczka powiedziała mi, że średnio trzy osoby dziennie reagują w ten sposób.) Naprawdę wyglądałam jakbym oszalała. Dzień o którym marzyłam dwanaście lat nadszedł. Moje największe życiowe marzenie się spełniło. Tego uczucia się naprawdę nie da opisać. Stałam zapłakana pod kasą biletową i miałam zupełnie gdzieś, że inni ludzie na mnie patrzą.

Wreszcie wpakowali nas do autobusu i pojechaliśmy na Alexander Farm. Podobno każdy autobus Hobbiton Tours ma swoje imię. Nasz nazywał się Bofur. Wszyscy byli szczęśliwi i mili – kierowca autobusu, Pani, która zrobiła dla mnie sałatkę owocową, a najbardziej – przewodniczka. Przewodniczką była Amerykanka – szalona fanką Władcy Pierścieni. Przyjechała do Nowej Zelandii na Work&Travel i… została na zawsze (nawet nie wiecie ile razy ja słyszałam identyczną historię). Znała na pamięć każdy dialog z filmu i opowiadała o wszystkim z nieprawdopodobnym entuzjazmem, mimo że pewnie powtarzała to samo dziesiątki razy każdego dnia. Była chyba jedyną osoba bardziej podekscytowaną niż ja. I wcale nie patrzyła się dziwnie na Jedyny Pierścień zawieszony na mojej szyi, bo sama miała kolczyki w kształcie Drzewa Gondoru.

Do Hobbitonu wchodzi się przez wąską ścieżkę w małej dolince… Tą samą, którą przebiegł Bilbo krzycząc: “I’m going on an Adventure!”. Chyba już nie muszę wspominać, że znowu ryczałam? Zwiedzanie było niespieszne, bo przewodnicy Hobbiton Tours rozumieją, że każdy członek wycieczki musi sobie zrobić zdjęcie z każdym domkiem z okrągłymi drzwiami. Dodatkowo usłyszeliśmy fantastyczne opowieści z planu zdjęciowego.

Powyższe zdjęcie nie jest poprawiane (Matki Natury i Petera Jacksona się nie poprawia!) Ta trawa naprawdę ma taki kolor. A ja po raz kolejny w życiu pogratulowałam sobie, że ze wszystkich aparatów świata wybrałam skromny kompakt imieniem Benio.

W Hobbitonie mam trzy ulubione domki. Pierwszym jest oczywiście dom Bilbo, z którego rozciąga się widok na cały Shire. Kocham te zielone drzwi, ławeczkę, na której wszystko się zaczęło i napis “Wejście tylko w sprawach przyjęcia”. Drugim jest domek znajdujący się tuż obok, który ma niebieskie drzwi, a wokół niego rosną kolorowe kwiaty. A trzecim jest domek hobbita-artysty, gdzie leżą porozrzucane pędzle i farby. Pozwolili mi usiąść na krzesełku i pozować do zdjęcia jakby to był mój własny dom.

IMG_0176.JPG

Dokładnie po to zdjęcie jechałam na koniec świata! “I’m looking for someone to share an adventure!”

“A droga wiedzie w przód i w przód

Choć zaczęła się tuż za progiem”

Po kilku godzinach biegania po zielonych pagórkach nie ma nic lepszego niż zimne Ale w Gospodzie pod Zielonym Smokiem! W cenie biletu jest jeden napój w glinianym kubku, a do wyboru jest Ginger Beer, Apple Cider, English Ale i Amber Ale. Ja wzięłam mocne English Ale, które ma w sobie lekkie nuty kawy i czekolady.

Pozwolę sobie przytoczyć piosenkę o Gospodzie pod Zielonym Smokiem (to ta, którą Merry i Pippin śpiewali w Edoras tańcząc na stole):

„Oh you can search far and wide,

You can drink the whole town dry.

You’ll never find a beer so brown

But you’ll never find a beer so brown

„As the one we’re drinking in our town.

You can kick your fancy ales.

You can drink em by the flagon.

But the only brew for the brave and true . . .

Comes from the Green Dragon!

Wyjechałam z Hobbitonu z poczuciem, że nic już więcej w życiu nie potrzebuję. I już wtedy wiedziałam, że wrócę tam za rok. A ściślej – że zrobię wszystko, żeby tam wrócić za rok. Bo wtedy drzewo pod którym były urodziny Bilbo będzie miało swoje urodziny… 111!

Po kolejnej zimnej nocy na polu namiotowym (bez prysznica) naszym następnym celem było uzdrowisko Rotorua. To takie fajne miasto, które całe się dymi i pachnie starymi jajami czyli siarką. Dla mnie jest to jeden z najpiękniejszych zapachów świata, bo kojarzy mi się z łaźniami w Budapeszcie i relaksem. W Rotorua świetne jest to, że prawie wszędzie możesz sobie wykopać swój własny dołek z gorącym błotem (jeśli akurat masz ze sobą łopatkę). My jednak nie zostaliśmy tam dłużej, bo czekała na nas lepsza atrakcja – Mordor!

Po drodze zatrzymaliśmy się w miejscowości Taupo nad jeziorem Taupo. To całkiem ładne, turystyczne miasto z niesamowitym widokiem. Znowu nie było prysznica, ale ciepła woda w jeziorze nas bardzo odświeżyła. No i powiem Wam, że plażowanie z widokiem na Mordor jest bardzo fajnym przeżyciem :).

Trasa z Taupo do Tongariro to jedna z najpiękniejszych dróg świata (chociaż można to samo powiedzieć o każdej drodze w Nowej Zelandii). Jezioro jest wielkie i jasnoniebieskie, a za nim rozciąga się widok na góry. Właśnie na tej trasie doznałam genialnego uczucia. Sprawdzałam na telefonie, która jest godzina, a potem go wyłączyłam i spojrzałam za okno. I zobaczyłam dokładnie taki sam widok jaki przed chwilą zniknął z ekraniku po włączeniu blokady. Dokładnie taki sam! Okazało się, że miałam na tapecie jezioro Taupo i nawet o tym nie wiedziałam. Włączyłam telefon i patrzyłam na telefon i za okno. Na telefon i za okno. Na telefon i za okno aż towarzysze spytali co mi się stało.

– Boże, jestem na tapecie!

Kilka kolejnych nocy spędziliśmy w Turangi na niesamowicie pięknie położonym polu namiotowym. To ono stanowiło bazę wypadową do najlepszej pieszej wycieczki mojego życia czyli…

Mordoru!

Podobno nie można tak po prostu wejść do Mordoru. To nie prawda. Zostawisz samochód na parkingu Mangatepopo, a potem idziesz ścieżką oznaczona jako „Tongariro Alpine Crossing, 20 km, 8 h”. Podobno w Mordorze nigdy nie świeci słońce. To też nie prawda. Święci bardziej niż gdziekolwiek indziej. Ja spaliłam sobie do czerwoności kark, czoło, nos i plecy mimo kremu z filtrem 50… Ale pewnie ciekawi Was coś innego: Czy faktycznie można poznać, że Wulkan Ruapehu to Góra Przeznaczenia bez efektów komputerowych? Powiem tak – góra jest inna od tego co widzimy w filmie. Bardziej płaska i grzeczna. Pewnie nie poznałabym jej, gdybym nie wiedziała, że to TA góra. Nie zmienia to faktu, że pobyt w Mordorze dał mi dużo radości. Słoneczna pogoda wcale nie psuła efektu! Krajobraz jest mroczny nawet za dnia. Czarna zaschnięta lawa, ostre poszarpane skały, miejscami pustkowia jakby sam Smaug urzędował tam przez dobrych kilka lat. I ten zapach siarki! Nie ma tam roślin, a brak zieleni potęguje surrealistyczny efekt. A to co najbardziej lubię w Tongariro to kolory! Czerwone skały i szmaragdowe jeziora. A wszystko oprószone żółtą ziemią.

Na całej trasie Tongariro Alpine Crossing stoją urocze tabliczki informujące, że Ruapehu to czynny wulkan. Radzą, że jeśli zobaczysz latające kamienie i dym unoszący się z krateru, to lepiej uciekać.

Tak, to jest zdjęcie a nie obraz. Robione tanią lustrzanką (Benio nie chciał iść do Mordoru i się

rozładował).

Zrobienie trasy zajmuje 8 godzin. Czarne wulkaniczne skały przyciągają słońce, a różnice wysokości na ścieżce są dość duże, dlatego człowiek po wszystkim naprawdę czuje się jakby przeżył Mordor. Po takim wysiłku jedyne na co masz ochotę to sen. Niestety okazało się, że miejsce, w którym szlak się kończy jest oddalone od parkingu o kilka godzin marszu. Na szczęście mili Nowozelandczycy postanowili umieścić tam na stałe kilka autobusów, które chętnie Cię podrzucą do samochodu… za 90 zł od osoby (Cholerne Kiwi!). Na szczęście byliśmy tam we troje, więc zrzuciliśmy się na bilet dla jednego z nas i jakiś czas później podjechał po nas autem. Po powrocie na camping zmyłam z siebie grubą warstwę żółtego pyłu i padłam na twarz. To była pierwsza noc, kiedy zasnęłam od razu (A Mama mówiła “Weź karimatę”…).

Potem pożegnaliśmy jedną osobę z Drużyny Pierścienia (spoko, żyje – miała po prostu autobus do Auckland) i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Wellington

Nie miałam żadnych oczekiwań wobec Welly – ot kolejne miasto na trasie. Tymczasem jego uroda mnie powaliła! Wiecie, że jestem fanką gier komputerowych, prawda? Wiedziałam, że Nowa Zelandia będzie dla mnie jak wędrówki po Skyrim, ale nie sądziłam, że doświadczę tu także Need for Speeda! Wjechaliśmy do Wellington w nocy. I od razu było wielkie “wow!”. Te szklane wieżowce i plamy w połączeniu z niezwykłą czystością i pustymi ulicami dają uczucie, że znaleźliśmy się w grze komputerowej. Tak właśnie wyglądają miasta z Test Drive Unlimited! Szczególnie cudownie wygląda to w deszczu, gdy światła odbijają się w wodzie. Naprawdę dziwne ale przyjemne uczucie. Jakby się śniło.

Welly stanowiło bazę wypadową do okolicznych atrakcji m.in. Rivendell.

Mieliście olbrzymie oczekiwania względem Rivendell, prawda? Wyobrażaliście sobie niewyobrażalnie piękną dolinę pełną wodospadów i wykute w kamieniu ścieżki, balkony i rzeźby? Rozczaruję Was. Sceny z Rivendell nagrywali w Parku Narodowym Kaitoke. Po zdjęciu wszystkich dekoracji zostały tam tylko krzaki. I to nieszczególnie piękne krzaki. Na miejscu jest wiele tabliczek informujących o tym, w których dokładnie miejscach co zostało nagrane, ale niestety tym razem musi zadziałać wyobraźnia. Tak np. wygląda miejsce, w którym nagrali słynną, romantyczną scenę Aragorna i Arweny na moście:

Zostały tylko paprotki 🙁

Mimo wszystko było bardzo miło pobiegać po TYM lesie w uszach elfa i Wieczornej Gwieździe. Przewodnik nie był tym szczególnie zaskoczony, bo pewnie nie jestem pierwszą osobą która wpadła na oryginalny pomysł by założyć uszy elfa w Rivendell. Ale reszta wycieczki miała radochę od oglądania elfa biegającego luzem po lesie.

Z dekoracji zachowała się tylko brama przez którą Drużyna ruszyła do Mordoru.

A za mną miejsce, w którym Arwena przegoniła Nazgule! Muszę stwierdzić, że jak na kogoś kto nie mył się cztery dni i nie pamięta co to makijaż wyglądałam znośnie.

Jednym z ważnych punktów na mapie Wellington jest WETA Workshop czyli studia, w których Peter Jackson realizuje swoje cuda. Niestety w środku nie wolno robić zdjęć, bo wszystko jest supertajne, dlatego dla Was mam tylko fotkę ze sklepu z pamiątkami:

Kolejnych kilka dni w tym boskim mieście to głównie plażowanie. Tym razem dla odmiany spalilam sobie brzuch. Skóra schodziła mi już wszędzie (#Przeżyłam_Mordor), ale przynajmniej miała (i nadal ma) równomierny, brunatny kolor. Gdyby nie niebieskie oczy można być mnie wziąć za Maoryskę. (Zawsze podobała mi się anielsko blada Liv Tyler, ale muszę pogodzić się z faktem, że raczej nigdy nie bedę miała elfickiej urody. Najpiękniej wyglądam strzaskana na brąz, bo moje szaroniebieskie oczy są wtedy szalenie wyraziste.) I jeszcze jedno – wiedziałam, że w Nowej Zelandii są pingwiny, ale naprawdę doznałam szoku, gdy jeden przeszedł obok mnie jak gdyby nigdy nic! Wyobrażacie sobie? Pingwin! Idący sobie plażą!

W Welly odwiedziliśmy także Matterhorn czyli ulubiony bar aktorów z “Władcy Pierścieni” i “Hobbita”. Przed Nową Zelandię najdroższym krajem jaki zwiedzałam była Szwecja. Małe piwo za 30 zł wydawało mi się szczytem drożyzny… dopóki nie wypiłam jeszcze mniejszego piwa za 50 zł. Miejscowi ludzie z zaciekawieniem słuchali moich opowieści o tym, że w pewnym Krakowie w Carpe Diem w poniedziałki jest duże piwo za 3 zł (Pozdrawiam, Esterko!).

Wellington kojarzy mi się z fantastycznymi joggingami. Biegałam codziennie wybrzeżem z widokiem na miasto. Czułam się jakbym grała w reklamie sportowych butów i ubrań. W słuchawkach motywująca muzyka, a ja biegłam i krzyczałam (bo plaża była pusta), że kocham moje życie. To naprawdę świetne uczucie biegać z widokiem na genialnie miasto gdzieś na końcu świata. Zwłaszcza, gdy wiesz, że w Twoim kraju jest zima. W każdym razie bardzo polubiłam to miasto i było żal wyjeżdżać. Kiedy płynęliśmy promem z Wellington do Pickton, powiedziałam do towarzysza:

– Spełniłam swoje największe życiowe marzenie. Możesz mnie teraz zabić a i tak umrę szczęśliwa.

– Mała, wkurzająca istoto, zabiję Cię dopiero w Queenstown, żebyś zdążyła przed śmiercią zobaczyć Wyspę Południową. Podobno jest ładniejsza.