Poprzednie części Pamiętnika z Podróży:

– o samotnej wyprawie na koniec świata, przygotowaniach, wizach i emocjach

– o zwiedzaniu Hobbitonu, Mordoru i Rivendell

– o widoku z Edoras i trzęsieniu ziemi

To już czwarta (i ostatnia) notka notka o mojej podróży do Nowej Zelandii… Chyba nie skłamię, jeśli powiem, że najlepsze zostawiłam na koniec. Tym razem opowiem o miejscu, w którym kiedyś zamieszkam, o najsłynniejszym drzewie świata i widoku, który przez wielu jest uznawany na najpiękniejszy na Ziemi. I jeszcze o nocach pod gołym niebem na plaży. Gotowi?

Queenstown

Prosto z Fiordland ruszuliśmy do Queenstown. Dla mnie to miasto szczególne, ponieważ ubzdurałam sobie, że kiedyś tam zamieszkam. Wybrałam je spośród setek innych miast biorąc pod uwagę położenie, wielkość i widoki. Miałam olbrzymie oczekiwania wobec tego miejsca! Po drodze pogoda znów się zepsuła i zasłoniła widoki ponad zabudowaniami. Szalenie mnie to zirytowało! (“Hej! Chciałabym już się dowiedzieć, czy faktycznie chcę tu mieszkać czy nie!”) Mimo ograniczonej widoczności samo miasto bardzo mi się spodobało. Przypomina turystyczne, górskie miejscowości z … Simsow. Ceny wszystkiego osiągają rekordy (serio kiedyś myślałam że Sztokholm to najdroższe miasto świata). Przed kilka dni żyłam w niepewności, jak wygląda to wszystko, gdy chmury nie zasłaniają krajobrazu. Później się rozpogodziło i wreszcie ujrzałam widoczek, na jaki czekałam. O tak, zdecydowanie chciałabym tu zamieszkać!

Może to tylko moje wrażenie, ale wszystko w NZ wygląda jak namalowane. Powyższe zdjęcie nie jest poprawiane.

Okolica szalenie przypomina Beskid Żywiecki (wystarczy dodać palmy i odjąć wszechobecny syf). To ośrodek narciarski i baza wypadowa do najpiękniejszych pieszych szlaków turystycznych. Leży nad malowniczym jeziorem Wakatipu, a z każdego miejsca rozciąga się widok na Remarkables – czyli Góry Mgliste. Moim ulubionym zakątkiem była oddalona od centrum dzielnica Frankton. Mogłam całymi dniami wylegiwać się na plaży z widokiem na miasto i góry i chodzić na wielogodzinne spacery wzdłuż brzegu jeziora.

W dni powszednie powyższa mini plaża była puściutka i miałam ją tylko dla siebie!

Korzystając z tego, że ostatni dzień mieliśmy do dyspozycji samochód, wyruszyliśmy do…

Wanaki

Jest takie jedno drzewo, które chyba każdy widział, ale nie każdy wie, co to jest. To drzewo z Wanaki czyli zanurzona w wodzie wierzba. Jeśli nadal nie kojarzycie, koniecznie wpiszcie sobie “wanaka tree” w Google Images. Drzewko jest malutkie, ale stanowi jeden z topowych tematów fotograficznych na świecie. Ja także próbowałam się z nim zmierzyć – nie udało się. Spróbuję za rok! 🙂

Glenorchy

Potem samochód trzeba było oddać… A ja koniecznie chciałam zobaczyć oddalony o 40 km Isengard! Wyszłam więc na drogę i w minutę złapałam stopa – mój nowy rekord życiowy. Chyba urodziłam się pod szczęśliwą gwiazdą (na pewno urodziłam się pod szczęśliwą gwiazdą!), bo mężczyzna, który się zatrzymał… pracował przy wszystkich częściach “Władcy pierścieni”! Był jeźdźcem w wielu scenach batalistycznych, a kilka koni z jego farmy zagrało w w filmie! Kojarzycie scenę, w której Gandalf przywołuje pięknego, białego konia, a on przybiega w majestatyczny sposób? Ta scena to dzieło Pana, który dał nam podwózkę do Isengardu!

A jak wygląda Isengard? Cóż… Miejsce nazywa się Paradise Valley i jest to jedna z bardziej trafnych nazw, jakie słyszałam. Mówiłam, że Mount Sunday jest najpiękniejsze? Kłamałam. Paradise Valley przebija nawet Mount Sunday. To właśnie w tej okolicy stanie mój przyszły dom. Będzie miał okrągłe drzwi, kominek i wielką spiżarnię z zapasami jedzenia, bo w Glenorchy jest tylko jeden sklep, a najtańsze chipsy kosztują w nim 6 dolarów.

W drodze powrotnej na stopa musieliśmy nieco zaczekać, ale było to dość miłe doświadczenie. Leżeliśmy na trawie, co chwila wstając, by machać na samochody. Za nami był najpiękniejszy widok świata a przed nami miasteczko jak z amerykańskiego filmu. Ja też czułam się jak bohaterka filmu. W końcu zatrzymał się samochód kierowany przez dwóch fantastycznych chłopaków z Izraela. Polka, Niemiec i dwóch Żydów w jednym samochodzie. Śmialiśmy się, że niezła z nas ekipa i faktycznie tak było, bo dogadaliśmy się świetnie. Podwieźli nas do centrum Queens, gdzie poszliśmy na drugi najlepszy posiłek podczas całej wyprawy – do Fergburger. Zapamiętajcie tą nazwę i jeśli traficie kiedyś do Queenstown, to idźcie tam bez wahania. Nie bez powodu kolejki po tamtejsze burgery ciągną się kilometrami. Megakanapki kosztują od 12 do 20 dolarów (a jeden dolar nowozelandzki to obecnie 2,70 zł). Ja wzięłam taką o nazwie Bambi, więc zakładam, że jakiś jelonek musiał stracić życie, bym mogła jej posmakować. I nie wiem czy to zasługa tego mięsa czy trwającej dwa tygodnie diety pt.: “chleb tostowy + bonus”, ale był to najlepszy burger w moim życiu. Było to doskonałe podsumowanie tygodnia w Queens.

Och, jeszcze jedno. Pamiętacie, jak wspominałam, że trzeba było oddać samochód? To powiem jeszcze, że na wyspie północnej zwiało nam namiot. Gdzie zatem spaliśmy? Nie, nie w hostelu. Pod gołym niebem. Konkretnie na plaży (konkretnie kamienistej).

Noc pod chmurką to była najlepsza decyzja w moim życiu (nie licząc tej o przepuszczeniu 10 kafli na wyjazd do Nowej Zelandii). Na powyższych zdjęciach jest dokładnie ta plaża, na której w śpiworze oglądałam spadające gwiazdy przez całą noc. Nie skłamię i nie powiem, że było cieplutko i mięciutko… Ale wiecie co? Żeby przeżyć przygodę warto czasem opuścić strefę komfortu. Spałam tydzień pod gołym niebem. W tym czasie moją wanną było jeziorko polodowcowe, a jedynym kontaktem z cywilizacją – wi-fi i kontakty w Burger Kingu. Pieniądze zaczęły się kończyć, a jedzenie było drogie, więc radziłam sobie inaczej. Na spacerach trafiłam na ludzi, którzy dali mi siatkę moreli, jabłek i brzoskwiń… a nawet zrobili kanapki („A mogę jeszcze jedną dla kolegi?”). Jak dobrze, że urodziłam się z tym swoim niewinnym wyglądem… :). Nie wiem, czy jestem dziewczyną, z którą można konie kraść, ale na pewno można ze mną włamywać się nocą do sadów i zbierać jabłka z drzew. Mam wiele wad, ale wygodnictwa nikt mi nie zarzuci. Mogę spać na kamieniach i przez miesiąc jeść chleb z dżemem. I maszerować cały dzień po upale z 16 kg plecakiem. I wiecie, dlaczego to piszę? Dlatego, że w większości jesteście młodzi, a Wasze poczucie własnej wartości dopiero się kształtuje. I spotkacie na swojej drodze wielu ludzi, którzy przykleją Wam swoje etykietki. Nie pozwólcie im na to!

Wróćmy jednak do opowieści.

Paradise Valley czyli Rajska Dolina była ostatnim miejscem, które odwiedziliśmy. Resztę czasu spędziliśmy głownie na Frankton Beach, gdzie pływaliśmy w krystalicznie czystej wodzie Wakatipu i leżeliśmy na trawie nie robiąc nic. Byłam brudna, wykończona i szczęśliwa jak nigdy wcześniej. Tak bardzo nie chciałam wyjeżdżać…

… ale przyszedł czas na opuszczenie raju.

Poszliśmy na malutkie lotnisko w Queens, a potem każdy pojechał w swoją stronę. Ja ruszyłam samolotem do Auckland, skąd dwa dni później miałam samolot do domu. Dodam tylko, że lot z Queenstown do Auckland (leciałam Air New Zealand) to najpiękniejsza trasa lotnicza jaką leciałam. Góry widziane… od góry są majestatyczne. A spod chmur wystawała Mount Doom (naprawdę szło ją rozpoznać!).

Dwa dni w Auckland były trudne. Poznałam sporo nowych, fantastycznych ludzi (i wzięłam ciepły prysznic dwa razy!!!), ale nie umiałam się z tego cieszyć. Całą sobą żegnałam ciepłe, pachnące miodem powietrze, palmy, śmieszne, iglaste drzewka… Ostatnie godziny spędziłam na lotnisku w towarzystwie cudownej kiwi-rodziny. Narysowałam w swoim notatniku portret jednej z ich córek, a oni przysiedli się do mnie i dłuuugo siedzieliśmy razem.

O moich szkicownikach i rysunkach z podróży jeszcze Wam kiedyś poopowiadam, ale na razie dodam tylko, że mój przypominający Moleskina notatnik można kupić . Ja mam czarny, ale chyba skuszę się jeszcze na zielony lub biały.

W końcu musiałam zostawić moje kochane Kiwi i pofatygować się do bramek. Pamiętacie z pierwszego wpisu, jak ostre są przepisy dotyczące wjazdu do Nowej Zelandii? Cóż, wyjazd też jest nieco skomplikowany. Czeka nas skanowanie ubrań i włosów w poszukiwaniu roślin i robaków (pamiętacie, że spałam w trawie?), a pieski sprawdzą, czy nie macie świeżego jedzenia w torbie. Nie wolno też wywozić drewna i muszelek. Na szczęście wszystko było ok i wpuścili mnie do wolnocłowej, a potem do samolotu Emirates. Po tygodniu spania na ziemi i wcinania jabłek myśl o ciepłym łóżeczku była miła, ale i tak nie miałam najmniejszej ochoty, by wracać. Czułam dumę. Z tego, że spełniłam swoje największe marzenie przed 25 rokiem życia i że nie zrezygnowałam, gdy inni “życzliwie” mi odradzali (myślałam o nich rozkoszując się widokiem ze Skytower). I że przeżyłam wakacje w miejscu, gdzie wybuchy wulkanów, trzęsienia ziemi i tsunami są częścią rzeczywistości. I jeszcze z tego, że bez narzekania spałam na ziemi i jadłam chleb tostowy. I chciało mi się wyć, że to koniec.

Loty powrotne wydawały mi się dużo szybsze niż te w pierwszą stronę. W końcu wylądowaliśmy po raz ostatni. Ludzie zaczęli entuzjastycznie klaskać, a ja poczułam, że jestem w Polsce. I klaskałam razem z nimi, bo uwielbiam nasze szalone, polskie zwyczaje. Z pokładu samolotu pogoda w kraju nie wydawała się taka zła, ale przeszły mnie nieprzyjemne ciary, gdy wyszłam na zewnątrz i wcale nie były spowodowane zimnem! Najpierw wysypałam z siebie stek przekleństw… a potem podreptałam do najbliższego sklepu i z radością kupiłam sobie jogurt za 1,50 zł (w NZ był za 15 zł) uznając, że ostatecznie Polska to wcale nie taki głupi kraj.

Co się dzieje po spełnieniu marzeń?

Wiele książek i filmów opowiada o spełnianiu marzeń, ale mało kto wspomina o tym, co dzieje się później. U mnie wyglądało to tak jak historia pewnego małego ptaszka kiwi, który ciężko pracował na swoje marzenia (jeśli nie znacie historii małego ptaszka kiwi, który ciężko pracował na swoje marzenia to obejrzyjcie ją ). Spełnił je, a potem… umarł. Dokładnie tak. Czułam się, jakbym umarła. To był jeden z najtrudniejszych tygodni mojego życia. Jeszcze kilka dni wcześniej moim strojem codziennym było bikini. Otaczały mnie najpiękniejsze krajobrazy świata, powietrze było ciepłe i pachniało miodem, a moim jedynym zmartwieniem było… hmmm, właściwie nie miałam zmartwień. I nagle po miesiącu takiego życia wylądowałam w samym centrum zimowej Polski. Bardzo kocham mój kraj i uważam, że jest piękny, ale wtedy wydawał mi się najbardziej przygnębiającym miejscem na ziemi. Czekała mnie praca, zaliczenie w trybie przyspieszonym wszystkich rzeczy na studiach i zwykłe codzienne obowiązki jak choćby zrobienie prania, bo ubrania które nosiłam w Nowej Zelandii zaczynały śmierdzieć. A do tego wszystkiego męczył mnie ogromny jet lag (piszę te słowa o 4 rano, bo nadal nie mogę spać). Wtedy wydawało mi się, że to wszystko tylko mi się przyśniło. Wiecznie szczypałam się w wierzch dłoni z nadzieją, że obudzę się w Auckland…

Ale nie żałuję!

Na pierwszej stronie swojego pamiętnika z podróżny napisałam: “Jeżeli to się uda, to znaczy, że wszystko jest możliwe”. Siedziałam wtedy na lotnisku w Warszawie i czułam się jak mały hobbit, który sam idzie do Mordoru zmierzyć się z Lordem Ciemności. A teraz naprawdę czuję, że wszystko jest możliwe. Ta Wyprawa zmieniła wszystko. Mam wrażenie, że świat jest mały, a ja wielka. Wiem, że jeśli zapragnę zobaczyć jakieś miejsce, to mogę tam pojechać choćby sama i mam poczucie, że sobie poradzę, bo dzielny ze mnie elf. I wiem, że zawsze na świecie znajdą się dobre, życzliwe osoby, które mi pomogą. O przygodzie życia przypominają pocztówki i wisząca nad biurkiem mapa Shire (dostaje się ją gratis do biletu w Hobbitonie). Wspomnienia zostaną we mnie na zawsze. Do Listy_Fantastyczny_Rzeczy_jakie_Zrobiłam mogę dopisać zaniesienie Pierścienia do Mordoru, picie Ale w Gospodzie pod Zielonym Smokiem w Hobbitonie, bieganie w uszach elfa po Rivendell…

kąpiel w oceanie

śpiewanie “I see Fire” z ludźmi z całego świata

plażowanie z pingwinami…

gonienie zielonych papug Kea

wjazd na najbardziej stromą ulicę świata

udawanie księżniczki Rohanu na Mount Sunday (w niedzielę, żeby było fajniej)

selfie z Gollumem w WETA Cave

noce pod gołym niebem

kradnięcie jabłek z sadów, by mieć co jeść

plażowanie w Isengardzie…

… i wiele wiele innych rzeczy.

Oglądanie “Władcy Pierścieni” już nigdy nie będzie takie samo. Nawet nie wiem, czy kiedykolwiek uda mi się obejrzeć ten film bez łez wzruszenia (i przypominania wszystkim zainteresowanym i niezainteresowanym, że “tam byłam. O i tam też stałam! W rzeczywistości to jest większe!”).

To zabrzmi banalnie, ale w Nowej Zelandii znalazłam… samą siebie. Zrozumiałam, że nie będę szczęśliwa, jeśli pozostanę zbyt długo w jednym miejscu. Pewnego dnia Świat znów mnie wezwie, a ja śmiało ruszę w nieznane, by żyć w zupełnie inny sposób niż ludzie, którzy mnie aktualnie otaczają. Bo wiem, że wszyscy jesteśmy różni, więc nasze sposoby na życie też mogą (a nawet powinny) się różnić. A Ci, którzy biegną za tłumem i słuchają “dobrych rad” zazwyczaj są bezpieczni… i sfrustrowani.

A może i Ty spełnisz swoje marzenia?

Wiem, że niektórych pewnie skręca z zazdrości podczas oglądania moich zdjęć (nic w tym złego!). I może nawet przeklinacie cały świat, że nie macie wolnych kilku tysięcy do wydania na podróż. I pewnie wcale nie pocieszy Was to, że czekałam na swoją 12 lat. Ale wiecie co? Cieszę się, że nie urodziłam się bogata. Że pieniądze na podróż zebrałam sama… I że odwiedziłam Nową Zelandię wiele wiele wiele lat po obejrzenia LOTRa – czekanie było ekscytujące. Wiecie…, czekolada zjedzona od razu jest pyszna, ale czekolada zjedzona po długim czasie patrzenia na nią zza szyby jest… eksplozją przyjemności. Och i jeszcze cieszę się, że Nowa Zelandia leży na końcu świata, bo dzięki temu moja podróż stała się Wyprawą.

Jeżeli jesteście fanami fantastyki a Nowa Zelandia jest poza Waszym zasięgiem, to mam dla Was kilka pomysłów. Entuzjastów “Gry o Tron” zapraszam do Dubrovnika ( poczytacie o mojej przygodzie w Królewskiej Przystani), Hiszpanii i Irlandii. Za daleko? Nieco bliżej bo w Szwajcarii leży dolina Lauterbrunnen. To ona stanowiła inspirację do stworzenia Rivendell i na jej podstawie Tolkien zrobił szkice koncepcyjne do powieści! A na podstawie tych szkiców ilustratorzy przygotowali obrazki do książki… a na ich podstawie z kolei zaprojektowano dekoracje do Władcy Pierścieni! (Jak wiecie z drugiej części Pamiętnika z Podróży, prawdziwe Rivendell nieszczególnie powala.) Wciąż za daleko? Tuż za granicą Polski konkretnie w Czechach znajduje się Skalne Miasto – Adrspach. To naturalny cud świata, w którym nagrano “Opowieści z Narnii”! Może namówicie rodzinę na weekendowy wypad? A jeśli i na to jest za mało pieniędzy, to pamiętajcie, że polskie lasy też są cudowne i można w nich nagrać swoją wersję “Władcy Pierścieni” (moją zobaczycie ). Wystarczy sukienka z Reserved i zdolny operator kamery. Nasze Tatry mają oszałamiające widoki, a Baszta Rybacka w Budapeszcie wygląda jak Białe Miasto!

Tatry nadają się na Góry Mgliste…

… i na Mordor.

IMG_1237.JPG
Minas Tirith? Nie – Budapeszt! A Polski Bus tam jeździ za 80 zł (i nie jest to reklama Polskiego Busa).

Jeżeli jesteście wielkimi fanami LOTRa i już wiecie, że wyprawa do Nowej Zelandii TO JEST TO, to zacznijcie przygotowania już teraz. Może zamiast kolejnej sukienki za 300 zł i codziennej kawy w Starbuniu warto wrzucić pieniążki do skarbonki? A w międzyczasie brać udział w konkursach, w których do wygrania jest gotówka, a które wymagają jedynie napisania wiersza czy zrobienia rysunku? I pilnie uczyć się angielskiego, żeby nie czuć się jak kretyn na lotnisku, gdy Pani w sklepie zapyta czy chcecie serowe czy z solą? Wcale nie mam na myśli nauki w szkole. Ja przyswoiłam angielski z filmów z napisami, gier, zagranicznych gazet i spotkań ze znajomymi z całego świata (jestem CouchSurferką). O moim sposobie na naukę języków poczytacie . I pamiętajcie, że przetarłam Wam szlak. Jeżeli zdecydujecie się na podróż, śmiało piszcie do mnie, a pomogę Wam zorganizować wszystko i poruszać się na miejscu. A za drobną opłatą pomoże znaleźć bilety za pół darmo. Aha i Waszym marzeniem nie musi być podróż na koniec świata. To może być wygrana w Must be the Music albo albo perfekcyjne opanowanie gry na gitarze. Mikrofon i gitara kosztują, ale nagranie telefonem filmiku i opublikowanie go na YouTube już nie. Zarabianie na roznoszeniu ulotek też nie boli (a dodatkowo można złapać formę dzięki spacerom i słuchać soundtracku z “Władcy Pierścieni” w trakcie!).

Możecie się ze mnie śmiać, że jestem dziecinna. I z tego, że niczym Paulo Coelho przynudzam o tym, że Warto_Spełniać_Marzenia i Podążać_Własną_Ścieżką. Tych, którzy się śmiali z radością wspominałam siedząc na Skytower i zanosząc się łzami szczęścia. A tych, którzy mi wierzą (i wierzą we mnie) zachęcam do… tego wszystkiego o czym pisałam wyżej. Pewnego dnia będziecie patrzyli na najpiękniejszy widok świata i z uśmiechem wspomnicie dzień, w którym postanowiliście Coś Zmienić.

Koniec orędzia do narodu. Następne notki już będą o rysowaniu. Mam nadzieję, że opowieść Wam się podobała i że zainspirowała do… już sami najlepiej wiecie do czego.