– Samotna Podróż na koniec świata i pierwsze wrażenia

– Zwiedzamy Hobbiton, Mordor i Rivendell!

Jeśli podróżujesz po Północnej Wyspie Nowej Zelandii, możesz mieć pewność, że co najmniej kilka razy usłyszysz:

– Nie ekscytuj się. Południowa jest ładniejsza.

Naturalnie nie wierzyłam, gdy to mi to mówili. Czy może być coś piękniejszego niż zielone pagórki Hobbitonu, panorama Mordoru widziana znad jeziora Taupo, śmierdzące jajami Rotorua czy needforspeedowe Wellington?

Może.

Mieli rację – południowa jest ładniejsza.

Przystań

Z Wellington przybyliśmy promem do urokliwego miasteczka o nazwie Picton – skrytego przed światem za wzgórzami w zatoczce. Dwie ulice, dwa hostele, port, promenada, palmy i tłumy turystów.

Picton to dla mnie spokojna przystań i miejsce krótkiego odpoczynku po spaniu na twardej ziemi. Trafiliśmy do Atlantis Backpackers. Zakochałam się w tym hostelu, bo uwielbiam takie miejsca. Takie gdzie znajdziesz dziewczyny bez makijażu noszące gumowe klapki i niedbałe koki. Gdzie wszyscy zbierają się w kuchni, by wspólnie gotować, a na ścianach wiszą przyklejone pamiątki, wiersze i dekoracje typu rybka Nemo, palmy, muszelki, Spongebob Kanciasty. Gdzie zawsze ktoś leży w kącie i gra na gitarze lub z prawdziwą pasją i zaangażowaniem układa domino albo pisze pamiętnik. W Atlantis wszystko było niebieskie (z wyjątkiem kuchni, która była żółta). Wszędzie wisiały mapy, a na jednej z nich można było wpić pinezkę w miejsce, z którego pochodzisz. Niemcy i Francja były gęsto usiane szpilkami… a Polska była puściutka. Dumnie wbiłam swoją pinezkę w Brzeszcze obok Oświęcimia!

Moim ulubionym pomieszczeniem była pralnia. Taka malutka z tyłu budynku, gdzie ludzie wychodzili na papierosa, a wokół biegały bezpańskie koty. Pralnia była oczywiście niebieska, a ja ekscytowałam się tym, że wygląda jak w amerykańskich filmach. Wrzuciłam dwa dolary do wielkiej pralki, a ubrania wreszcie przestały śmierdzieć wodorostami. Atlantis Backpackers to miejsce, w którym wzięłam drugi w Nowej Zelandii ciepły prysznic. Była też królewska kolacja, bo zaszaleliśmy i kupiliśmy steki (nawet nie pytajcie, ile kosztowały). Osoby wokół, które wcinały fasolkę z puszki, patrzyły na nas z nienawiścią. I nie ma to jak noc w czystej pościeli pod ciepłą kołdrą… Rano ruszyliśmy na południe, bo czekało na nas coś więcej.

Wschodnie wybrzeże

Kocham polskie plaże, naprawdę. Są szerokie i mają jasny, miękki piasek, a w tle wydmy i pachnące lasy iglaste. Turkusowe zatoczki w Chorwacji, białe skały w Grecji czy woda o temp. 32 stopnie w Bułgarii też są niezłe… Ale jeśli ktoś kiedyś spyta mnie o najpiękniejsze wybrzeże świata, bez wahania powiem, że to okolice Kaikoury w Nowej Zelandii. Ciemna, wulkaniczna ziemia i wbijające się w Ocean Spokojny góry tworzą hipnotyzujący krajobraz. To właśnie to miejsce stało się moim ulubionym tematem fotograficznym – głownie ze względu na dominację koloru niebieskiego. To naprawdę najbardziej niebieskie miejsce na ziemi!

Powyższe zdjęcia są nieedytowane. Tam naprawdę jest tak niebiesko!

Wiele lokalizacji w Nowej Zelandii powaliło mnie swoim pięknem bardziej niż Kaikoura, ale z jakiegoś powodu właśnie to miejsce lubię określać jako “moje”. To tam chodziłam na długie, samotne spacery i siedziałam godzinami bez ruchu… Taras i ławeczka, które widzicie powyżej to idealne miejsce do rozmyślań, ale ja nie siedziałam tam zbyt długo. Znajdowały się tuż przy samej ścieżce, więc nawiedzali je turyści. Postanowiłam zejść ze szlaku i brnęłam przez kolce, bagna i drut kolczasty na pewne wzgórze, gdzie nie było już ludzi. Stamtąd widok był taki:

Lubię fantazjować i bardzo często moje myśli są gdzieś daleko. Wyobrażam sobie przyszłość (dziękowanie Mamie i Tacie w przemowie na rozdaniu Oscarów, duet z Tarią Turunen na koncercie z kilkudziesięciotysięcią publicznością), analizuję przeszłość, filozofuję. Innymi słowy – nie ma mnie tu gdzie jestem. A w Kaiko po raz pierwszy zdałam sobie sprawę z tego, że znajduję się w 100% w chwili obecnej. Wdycham wiatr, słucham szumu oceanu, czuję grudki ziemi pod stopami… a moje myśli nigdzie nie uciekają! Nowa Zelandia to był pierwszy i jak dotąd ostatni raz, gdy czułam coś takiego.

Z żalem pożegnałam Najbardziej_Niebieskie_Miejsce_na_Ziemi.

Piękna trasa dniami i godzinami wiodła na południe… Po lewej Ocean Spokojny, po prawej góry. Znudziło nam się słuchanie muzyki z “Władcy Pierścieni” (szok, prawda?), więc przerzuciliśmy się na rock-metal. Na szczęście mój niemiecki przyjaciel lubi podobne brzmienia co ja, więc mogliśmy do woli słuchać AC/DC (“Highway to Hell” w takich pięknych okolicznościach przyrody brzmi conajmniej ironicznie) i innej muzyki, którą moimi znajomi określają jako “boże_czemu_on_się_tak_drze” i “błagam_ścisz_to”. Powiem Wam, że genialnie się słucha Rammsteina z prawdziwym Niemcem z Niemiec. Przy “Amerika” ja mogłam śpiewać refren a on zwrotki.

Oprócz oszałamiających krajobrazów naturalnych bardzo podobały mi się miasteczka na trasie. Niektóre były typowo angielskie – z drewnianymi kościółkami i kamiennymi murkami, a inne żywcem wyjęte z amerykańskich filmów. Wyobraźcie sobie senną mieścinkę ze stacją benzynową i budynkami jak z westernów. Brakowało tylko takich toczących się suchych badyli zwiniętych w kulkę (za to wyschnięte czaszki krów były wszechobecne!). W miejscach takich jak te faktycznie ma się wrażenie, że “We all living in Amerika”. W takim właśnie otoczeniu zdarzało nam się nocować…. w samochodzie. I wiecie co? Ja naprawdę to lubię. Lubię żyć w trasie. Prowadzić samochód bez butów, godzinami słuchać muzyki i śpiewać (lub w przypadku mojego ukochanego metalu – drzeć się). Lubię stacje benzynowe i picie kawy z papierowego kubeczka. I lubię spanie w aucie z nogami na desce rozdzielczej.

Owce też lubię.

Miejsce opuszczone przez Boga

Pewnie sądzicie, że każde miejsce w Nowej Zelandii wywołało we mnie skrajny zachwyt. Zaskoczę Was – nie każde. Pewnego letniego, styczniowego dnia wjechaliśmy do Christchurch. Coś dziwnego wisiało w powietrzu, a ja nie umiałam określić co. Na pierwszy rzut oka wszystko było ok…

Okazało się, że w 2011 Christchurch nawiedziło trzęsienie ziemi. Nie małe – 6 stopni w skali Richtera, 200 ofiar śmiertelnych i 1500 rannych. W centrum wciąż zalegały gruzy i wszędzie rozciągały się place budowy, ale miasto generalnie działało dobrze i powoli zapominało o tragedii… Tymczasem kilka dni temu (14go lutego dokładnie) dowiedziałam się, że Chch nawiedziło kolejne trzęsienie. Tym razem 5.8. To dziwne uczucie oglądać w telewizji zniszczone miasto, po którym się spacerowało trzy tygodnie wcześniej. znajdziecie filmik pokazujący trzęsienie z 2011. To w 2016 było niewiele mniejsze.

W Christ byliśmy dość krótko, bo przebywanie tam to przygnębiające doświadczenie (i niebezpieczne jak się później okazało). Poza tym czekał na nas najpiękniejszy widok świata – Mount Sunday czyli…

Edoras!

Charakterystyczne wzniesienie można było poznać już z daleka. Jest nie do pomylenia z czymkolwiek innym! A krajobraz, jaki rozciąga się ze szczytu, jest najpiękniejszym widokiem, jaki w życiu widziałam. Tego efektu nie da się pokazać na zdjęciu, ponieważ piękno tkwi w jego ogromie. Wielka pusta przestrzeń jak sięgnąć okiem! Przytłaczająco piękne! Całe życie czekałam na moment, by stanąć na tej górce i spokojnie posłuchać “King of the Golden Hall” Howarda Shore.

Mount Sunday (podobnie jak wszystko inne w NZ) jest dużo większa niż wygląda na zdjęciach. Jej rozmiar lepiej oddaje , na którym Eowina wybiega z Meduseld i widzi nadjeżdżających Aragorna, Gandalfa, Legolasa i Gimliego. Na szczyt można wejść – trasa jest w miarę łagodna i da się to zrobić nawet w różowych klapkach basenówkach (choć nie polecam).

Dunedin

W kwestii miasta Dunedin mam do powiedzenia tylko tyle, że przebywając tam, czujesz się, jakby teleportowali cię do Anglii…

… i że jest tam najbardziej stroma ulica świata. Wjechaliśmy na nią samochodem. Krzyczałam ze strachu jak wariatka, bo uczucie jest takie, jakby auto miało zaraz wykonać potrójne salto w tył. Kiedyś pokażę Wam filmik :).

Fiordland

Kolejnym przystaniem był Park Narodowy Fiordland. Na pewno kojarzycie miejsce zwane Milford Sound, ponieważ często gości na Waszych tapetach. Podobno jest oszałamiająco piękne… Cóż, muszę uwierzyć na słowo – kiedy tam trafiłam, cały widok zasłaniały chmury. Tak się składa, że to jeden z najbardziej deszczowych punktów na Ziemi. Pada przez 200 dni w roku! Mam nadzieję, że gdy przyjadę tam następnym razem, to uda mi się trafić na słoneczny dzień.

Chmury miały jednak swój urok, dlatego Fiordland także stał się jednym z moich ulubionych tematów na zdjęcia. Postanowiłam zabrać mu kolor i pokazać Nową Zelandię w monochromatycznym wydaniu.

Jeżeli podoba się Wam mój monochromatyczny świat, to zapraszam Was na fanpage , gdzie znajdziecie wykonane przezemnie zdjęcia. Ich wspólnym mianownikiem jest romantyczny klimat i ograniczone kolory. Jeśli brakuje Wam pomysłu na rysunek, to możecie je śmiało przerysowywać. Ucieszę się :).

Fiordy wspominam bardzo miło także ze względu na nieprawdopodobną ilość wielkich, zielonych papug Kea. Są całkiem odważne (uwielbiają pozować do zdjęć!), więc można je zobaczyć naprawdę z bliska. Nie przebijają oczywiście biegających luzem pingwinów, ale ich obecność jest egzotyczna.

Jak widać na załączonych obrazkach Wyspa Południowa powitała mnie z przytupem. W kolejnym odcinku “Pamiętnika z Podróży” zabiorę Was do Queenstown – miasta, które zawsze znajduje się na liście najpiękniejszych miejsc świata i do Isengardu.